Kohabitacja? Kocia łapa? Wspólne mieszkanie czy odwlekanie?
5

Jakiś czas temu uważałem, że wspólne mieszkanie z dziewczyną „bo jest moją dziewczyną” to coś, co obojgu nam wyszłoby na plus. Dzisiaj uważam niemal odwrotnie. A o tym, dlaczego niemal – niżej.

Zacznijmy od podstaw. Na pierwszym roku studiów kumpel z roku poznał po być może 3 miesiącach kobietę swojego życia. Dwa miesiące później zamieszkali razem. Szybko? No, to już inna kwestia. Trochę im wtedy zazdrościłem, że mogą tak. Nie mówiąc już o tym, jakie to było (wtedy) dla mnie fajne. Masz najbliższą ci osobę niemalże 24/7, okazja by się dotrzeć i w myśl „nie poznasz póki nie zamieszkasz” zobaczyć, czy jest szansa, żeby żyć wspólnie długo i szczęśliwie.

Żyłem w takim przekonaniu przez kilka lat. Par, które mieszkały razem poznałem kilka. Ja tymczasem nie miałem okazji, by tego posmakować z różnorakich przyczyn (bo zawsze jakieś „ale” musi być). Po jakimś czasie myślałem, że wszyscy tak robią, a ja jakoś nie mogę?!

Rozmawiałem o wspólnym zamieszkaniu ze swoją ukochaną jakiś czas temu. Ta zarzuciła mi, że na kocią łapę żyć nie będzie. No ale zaraz, jakie na kocią łapę? Tu chodzi o (czytaj powody z drugiego akapitu). Dalej nie? No ale dlaczego? Co złego jest w yyy „współlokatorstwie”?

Historia ta zbiegła się z momentem, jak do wynajętego przeze mnie mieszkania wprowadziła się parka. Myślałem, że to małżeństwo po trzydziestce – słodkie słówka, kanapki do pracy, gotowanie obiadów, bla bla. A tu guzik, jej brakuje do granicznego wieku jeszcze kilka lat, a małżeństwem nie są, ba, nawet nie są zaręczeni. Ich perypetie są dosyć ciekawe, ale żeby nie trwonić w szczegółach – ona co jakiś czas przebąkuje o ślubie, on nie ma zamiaru o tym słuchać. Gdy ona zaczyna drążyć temat, on się wkurza. Zachowują się jak małżeństwo z poprzedniego wieku (proszę nie mieć oddźwięku negatywnego z tym) czyli on przynosi forsę, a ona jest gospodynią domową… Albo raczej kurą domową.

Gdy zacząłem bliżej im się przyglądać (w myśl zasady „nie poznasz…”) muszę stwierdzić z pewnym przekonaniem, że w ich wypadku życie na kocią łapę – TAK, nie bójmy się tego słowa – jest wygodne, przede wszystkim dla niego. Wychodzi do pracy, śniadanie ma gotowe. Przychodzi z pracy, obiad na stole. Po obiedzie ma czas w zupełności dla siebie i swoje pierdoły, a ona zapiernicza. Źle nie żyje.

Po co się w takim razie żenić?

Właśnie. Nie ma po co.

Znaczy się, nie ma z jego perspektywy. Żyje sobie dobrze, a gdyby któregoś dnia stwierdził, że jej nie chce, może po prostu odejść, bo z drugiej strony nic go nie trzyma. A po ślubie? Dzieci, papiery, sądy, wykluczenie z kościoła. Furtka wyjścia się zamyka.

Wróćmy do przykładu mojego kolegi ze studiów. Mieszka ze swoją dziewczyną już ponad 5 lat. 2 lata temu się oświadczył. Póki co o ślubie słyszałem jedynie, że ma być, ale terminu nikt nie zna. Schemat poniekąd się powiela.

Czyli tak naprawdę mieszkanie z dziewczyną przed ślubem sprawdzi się jedynie w momencie, gdy związek się rozleci. W każdym innym jest to po prostu oddalanie wizji ślubu do ram czasowych nikomu nieznanych.

Jeśli się ze mną nie zgadzacie, zapraszam do zapoznania się z tym artykułem lub tym oraz tym.

A jeśli dalej nie mam racji, piszcie w komentarzach .

Dzisiaj więc uważam niemal odwrotnie niż jeszcze kilka lat temu. A niemal dlatego, że wciąż dostrzegam jakieś plusy we wspólnym pomieszkiwaniu. O ile nie trwa to lata i jest z wizją ślubu .

Comments
  • Piterus 23 kwietnia 2017 at 00:49

    Również uważam, że zamieszkać razem powinno się może już nie tyle po ślubie, co chociaż po zaręczynach z +/- ustaloną datą ślubu.. I zasadniczo nie wiem co tu więcej dodawać. Trochę lipa, że ludzie spieszą się z tym, z czym nie powinni, a odkładają to, co odkładać jest źle – a bo to pieniądze na pro elo wesele trzeba zebrać, a bo to musimy coś tam, coś tam.. Coraz więcej par tworzy sobie już na starcie alternatywne wyjścia „w razie by nam coś nie siadło”, a tymczasem związek to nie sztuka podkulenia ogona i zapewnienia sobie dobrej drogi powrotnej do punktu A bez poniesienia strat w razie problemów, a szukanie rozwiązań w każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji, zważając na dobro tej drugiej połówki, bez chowania głowy w piasek. Związek to przede wszystkim odpowiedzialność. Jeśli się nie jest gotowym wziąć tego na swoje barki to nie ma po co w ogóle zawracać komuś beret.

    Żeś temat wymyślił wgl

  • Gudio 23 kwietnia 2017 at 22:44

    Dopóki nie zamieszka się razem, „drugą połówkę” zna się z jak najlepszej strony – ograniczone czasowo widzenie, jedynie wyobrażenie codzienności, zero praktyki w życiu ze sobą, obiecanki i złudne wizje. Praktyki, czyli czegoś, co realizowane jest codziennie, a w przypadku zamieszkania, któraś ze stron może nie dać rady i wtedy zaczynają się problemy.
    Po kilku przejściach nie wyobrażam sobie, żeby nie przetestować siebie z drugą połówką przed zaręczynami.
    „W co ja się wjebałem”, „dobrze, że nie doszło do czegoś więcej” – takie refleksje mogą pojawić się już dwa miesiące od wprowadzki.

    W skrócie: lepiej sprawdzić się wcześniej niż po wspólnej przysiędze i niszczyć życie sobie oraz parnerowi. Życie z rozsądku jest złe.

  • Stoczita 12 czerwca 2017 at 10:48

    Ja z moją mieszkamy razem od od października zeszłego roku, a znamy się może od czerwca/lipca (zeszłego, także ogólnie było krótko). Przeprowadziliśmy się ok 450km od miasta rodzinnego (takie wybrała studia) i to była najlepsza decyzja jaką podjąłem. Nie wyobrażam już sobie, jak niektóre pary mogą mieszkać osobno – sztuczny dystans, brak możliwości dobrego poznania się, strata czasu na umawianie się itp. Teraz dopiero możemy pracować nad przyszłością, uczyć się nowych rzeczy, dogadywać się w obowiązkach, stawiać sobie jakieś cele i być blisko. Do tego duże miasto, właściwie mała garstka znajomych, ale dobrych (minimum co weekend jakiś wypad nad wodę, miasto, grill) i żyje się lepiej

  • NC 25 czerwca 2017 at 20:32

    Temat miłości na odległość nie będę tykał – według mnie jest ona bez sensu i jakbym miał mieszkać 450 km od ukochanej to… Nie wiem. Szczerze nie wiem, bo nie dotknęło mnie to nigdy i nie wiem jakbym w takiej sytuacji się zachował. Na pewno trwanie w takim stanie nie będzie służyć związkowi, więc przeprowadzka ma tutaj pewne podstawy.

    Abstrahując od tego – to co zauważyłem na przykładzie kilkunastu par znajomych
    1. Jeśli para zamieszka ze sobą i dojdzie do rozwodu -> decyzja o zamieszkaniu „okaże się” dobra, bo się przekonaliśmy, że do siebie nie pasujemy.
    2. Jeżeli para zamieszka ze sobą i NIE DOJDZIE do rozwodu -> stan taki będzie się utrzymywać przez lata…

    Oczywiście sytuacja 2 jest nam mężczyznom na rękę – żadnych zobowiązań, żadnych konsekwencji, żadnych wspólnych majątków . Wówczas ślub, który przecież powinien być zwieńczeniem chodzenia ze sobą (sic!), pojawia się w momencie, gdy wszyscy wokół na nas napierdzielają „czemu się nie żenisz” lub gdy mamy jeszcze resztki moralności i nie chcemy mieć nieślubnych dzieci. Tylko, że po tych przeciągniętych latach wspólnego pomieszkiwania, kobieta ma 30+ i jak urodzi jedno to będzie max.

  • Kartka z ślubnego notatnika 1 - Kącik NC 7 października 2018 at 10:34

    […] pierwsza notka, to zacznijmy od początku, czyli momentu, w którym para decyduje się skończyć z „kohabitacją” lub ten etap […]

  • Post a comment

    Threaded commenting powered by interconnect/it code.

Powered by WordPress | Designed by: Free WordPress Themes | Compare Free WordPress Themes, Compare Premium WordPress Themes and