Wyłącz to światło! I inne mity o rachunku za prąd cz. 4
3

W poprzedniej części cyklu pokazałem, w jaki sposób stwierdzić, czy pojedyncze urządzenie pobiera dużo czy mało prądu. Suma zużyć wszystkich podłączonych do gniazdka urządzeń jest widoczna na liczniku, o którym dzisiaj kilka słów.

Kilka, bowiem… Za dużo powiedzieć się nie da . To od licznika zaczyna się cały „szamańczy rytuał” związany z wystawieniem rachunku na prąd (celowo użyłem tego określenia, bo szczerze mówiąc nie spotkałem jeszcze osoby, która by rozumiała skąd biorą się liczby na rachunku za prąd).

Czyli – pewnego pięknego dnia dzwonek do drzwi, a tam smutny pan reprezentujący spółkę energetyczną przychodzi spisać licznik. Patrzy na urządzenie zwane licznikiem energii i coś z niego spisuje, a po chwili już go nie ma. Jakieś dwa tygodnie później przychodzi list, w środku rachunek za prąd i ten odwieczny lament „ale dużo przyszło do płacenia”, po czym każdy i tak zapłaci.

Zacznijmy od początku. Co około pół roku smutny pan zwany inkasentem przychodzi spisać stan licznika. Licznik energii elektrycznej (tu fotki jakby ktoś nie wiedział – warto zlokalizować go sobie w domu ) który jest albo analogowy, albo cyfrowy, choć dzisiaj wszechobecne powinny być te drugie (docelowo mają być zdalne pozwalające na odczyt w trybie ciągłym bez osobistych wizyt). Licznik cyfrowy składa się z małego wyświetlacza, diody, być może jakiegoś przycisku oraz stery „rupieci” ukrytych za plombą.

I tutaj najważniejsze – licznika nie można zepsuć, ani też nie kopie prądem oczywiście do czasu, aż nie zainteresujemy się plombą, ale tego po prostu robić nie wolno. Mamy więc:

  • Wyświetlacz – wyświetla co kilka sekund różne informacje. Informacje te zawierają stan licznika, grupę taryfową, ewentualnie datę.
  • Przycisk / przyciski – służą do przewijania informacji na wyświetlaczu, gdyby ktoś nie zdążył przeczytać, a nie chce czekać.
  • Dioda / diody – mrugają, gdy została dostarczona ustalona wartość energii. Jeśli włączymy urządzenia prądożerne, to dioda powinna migać szybko, jeśli nie mamy takich urządzeń włączonych, dioda powinna migać raz na jakiś czas, a gdy mamy wszystko wyłączone – nie powinna migać wcale. Tu także uwaga, jeśli dioda będzie świecić światłem ciągłym to oznacza, że przez licznik cały czas przechodzi prąd o wysokim natężeniu i w zależności od instalacji, korki będą wybijać.

Prawda, że nic skomplikowanego?

Wróćmy do inkasenta. Jaka jest jego rola? Ma przekazać sprzedawcy prądu, ile zużyliśmy w ostatnim czasie. Dokonuje tego poprzez spisanie obecnego stanu licznika wraz z datą i odjęcie poprzedniego stanu. To tak samo jakby ktoś zapytał was, ile dokładnie w ciągu roku przejechaliście samochodem kilometrów. Spisujemy stan licznika w danym dniu, powtarzamy czynność po roku i odejmujemy obie liczby. Simple as that. I taka właśnie jest rola inkasenta – przychodzi raz na jakiś czas przekazując dalej informację o stanie licznika i dacie odczytu. Weźmy np. takie wizyty

  • 15 stycznia 2019, stan 1000
  • 31 lipca 2019 stan 2700
  • 10 stycznia 2020 stan 4300

Oznacza to, że w okresie 15 stycznia – 31 lipca zużyliśmy 1700 (watogodzin), a w okresie 31 lipca – 10 stycznia zużyliśmy 1600.

Te informacje trafiają do sprzedawcy energii, a stąd już tylko parę kroków do lamentu „ale dużo przyszło do płacenia”, o czym następnym razem .

 

Aktualizacje Windows 7 2020 do 2023!
5

10 lat minęło bardzo szybko. Windows 7, który zadebiutował 22 października 2009, zastępując zbierające niepochlebne oceny Vistę, szybko zyskał uznanie użytkowników. Dziś ci użytkownicy, którzy nie chcą lub nie widzą świata poza „siódemką” mają dylemat – trwać przy systemie, który po nowym roku doczeka się ostatniej aktualizacji bezpieczeństwa czy przeskoczyć na coś innego, teoretycznie „bezpieczniejszego” (używacie Blackbirda?).

Jest jeszcze trzeci wyjście – Microsoft będzie nadal wypuszczać łatki dla Windowsa 7, ale pod kilkoma warunkami. Po pierwsze, musicie być klientami biznesowymi, co już 99,9% czytelników strony eliminuje, ale idźmy dalej. Po drugie – trzeba uiścić opłatę w wysokości minimum ~100 zł. Po trzecie, aktualizacje będą wychodzić przez maksymalnie 3 lata, czyli nawet jeśli teraz z Windows 7 nie zrezygnujemy, to w końcu będziemy musieli.

Używam tego systemu jakiś czas, jestem świadomy „trąbienia” końca systemu i w ogóle najlepiej zamiast pisać ten wpis powinienem instalować Windows 10 (no i Blackbird), ale, ale… Mówiąc szczerze nie chce mi się tego robić, nie mam na to ochoty i z punktu użytkownika nie widzę żadnej korzyści z przejścia pod nowy system (żeby nie było – na dwóch laptopach mam ten system i o ile potrafię się nim obsługiwać, to coś mi w nim po prostu nie leży).

Pamiętacie jak było z Windowsem XP? Była podana data końca wsparcia, ale mimo to istniał trik, by zapewnić sobie dalsze aktualizacje, które były wydawane jeszcze w tym roku, tj. 18 lat po premierze XP!

Jako, że zbliża się godzina zero, ktoś postanowił spróbować po raz kolejny zmylić Windows Update tak, by ten ściągał udostępniane (płatne) aktualizacje. I się udało! A przynajmniej na razie tak z tego wynika, bo prawdziwy test odbędzie się w przyszłym roku.

Jednak dwa zastrzeżenia – opisana niżej metoda została znaleziona na internecie (np. tu czy tu), nie widziałem polskiego tłumaczenia, więc piszę po swojemu. Metoda ta jest oficjalnie nielegalna (w końcu te aktualizacje są płatne) i tak jak wspomniałem, nie mamy pewności, że zadziała. Może jednak warto zaryzykować?

Co zrobić by mieć wciąż dostęp do aktualizacji Windows 7?

  1. Sprawdzamy czy msmy zainstalowane aktualizacje KB4490628, KB4474419, KB4523206. Jeśli mamy zainstalowane wszystkie możliwe aktualizacje z Windows Update można przyjąć, że i te mamy. Dla pewności można sprawdzić w Dodaj/Usuń programy. Jeśli ich nie posiadamy, trzeba je ściągnąć np. ręcznie i zrestartować komputer.
  2. Ściągamy program BypassESU np. stąd. Wypakowujemy na Pulpit i uruchamiamy installer.bat.
  3. Ściągamy aktualizację KB4528069. Jest to aktualizacja testowa, jeśli uda się ją zainstalować to znaczy, że system przeszedł „test ESU” i jest na tą chwilę gotowy do przyjmowania dalszych aktualizacji w ramach ESU – Extended Security Updates. Jeśli wystąpił błąd – coś sknociliśmy, pomyślmy gdzie jest błąd i spróbujmy jeszcze raz (u mnie przeszło od razu).
  4. Po ponownym uruchomieniu komputera możemy wywołać okienko cmd wejść do katalogu C:\Windows\System32 i uruchomić slmgr.vbs /dlv. Powinien pokazać się komunikat taki jak poniżej z zaznaczonymi na niebiesko informacjami.

Po tej operacji pozostaje czekać na rozwój wydarzeń . Jakieś pytania, niejasności, zapraszam do komentarzy.

Assassin’s Creed 1 recenzja
3

Co się stanie gdy połączymy czasy starożytne, parkur, bijatyki i… Matrix? Grę, o której dzisiaj każdy słyszał. Zapraszam na krótką recenzją Assasin’s Creed 1. Krótką, bowiem gra miała premierę w 2009 r, zatem nic odkrywczego nie napiszę. Ponadto ostatnio pojawił się film streszczający grę bez spojlerów, więc nie będę drugi raz powtarzać

Fabuła. Cała koncepcja gry jest intrygująca. Zakłada ona, że w ludzkim DNA znajdziemy zapisy o historii naszych przodków. Historia ta nie jest jednak pełna, zawiera luki, więc żeby sobie coś przypomnieć, trzeba najpierw odtworzyć, co robiliśmy wcześniej (ja tak mam, gdy zapominam, gdzie zostawiłem klucze do auta – przypominam sobie którą kurtkę miałem ubraną ). Pewna organizacja „tych złych ludzi” stworzyła w tym celu swojego rodzaju Matrixa (zwanego Animusem). Wspomniany Matrix odczytuje z DNA osoby siedzącej na krześle tyle informacji ile można, a następnie wrzuca ją do symulacji, w której należy „doprzypomnieć” resztę.

Desmond Miles, który jest potomkiem asasynów (nizarytów), czyli pewnego odłamu Islamu, zostaje pewnego dnia schwytany i umieszczony na siłę w Animusie. Jego przodek Altair jest wojownikiem asasynów i wie, gdzie zostały ukryte pewne starożytne artefakty zwane Fragmentem Edenu. Organizacja Abstergo, która Desmonda schwytała, chciałaby poznać miejsce ukrycia skarbów, a żeby to poznać, trzeba historię Altaira odtworzyć.

Desmon jako Altair przemierza XII-wieczne miasta Jerozolima, Damaszek i Akka, gdzie eliminuje kilku bossów na zlecenie Al-Mualima. Każda eliminacja poprzedzona jest dochodzeniem – nieco żmudną czynnością, która nagradza nas potem wyjątkowo interesującą walką z głównym przeciwnikiem, do której może dojść na kilka sposobów. Koniec końców Al-Mualim także ginie, a Altair uzyskuje dostęp do miejsc, w których ukryto Fragmenty Edenu i Abstergo niemal natychmiast rozpoczyna poszukiwania, już we współczesnych czasach.

Poza symulacją kierujemy Desmondem, jednak poza bezsensownym chodzeniem po biurze i czytaniu cudzych mejli, mamy niewiele do roboty. Szkoda!

Grywalność. Tej gry nie da się nie lubić* (więcej na końcu). W symulacji skaczemy po wieżowcach, eliminujemy cele ukrytym ostrzem lub wyciągamy szablę albo szukamy ukrytych znajdziek jak np. malutkich flag, które pod kątem mogą być na ekranie niewidoczne. Tych rzeczy do zebrania jest mnóstwooo i chyba nikomu nie udało się ich jeszcze zebrać, serio zresztą i tak nie ma w zamian żadnej nagrody. Miasta żyją swoim życiem, choć po dłuższej grze widać, że stoi za tym rozbudowany skrypt. Brakowało mi w grze jedynie paska określającego, czy jesteśmy dobrym czy złym asasynem. Przypomnę, że asasyni powinni „unikać niepotrzebnych walek” oraz nie robić rzeczy nieakceptowalnych społecznie (jak wspinanie się po budynkach czy potrącenie ludzi). Tymczasem nie ma za to żadnych premii ani kar.

Grafika. 10-letnia gra wciąż trzyma poziom, i choć szare odcienie miast nadają grze pewien klimat, tak po prostu brakuje czasem jakiegoś ładnego efektu, którym można nacieszyć oko. Na plus są niskie wymagania sprzętowe (działa na XP!).

Dźwięk. Muzyka pasuje do otoczenia, mieszkańcy są gadatliwi (w szczególności kupcy oraz żebraczki), a wisienką na torcie jest polski dubbing. Dlaczego do cholery jedynie kilka gier ma polski podkład dźwiękowy? Wszystko wskazuje na to, że polska ścieżka dźwiękowa pojawiła się bo… Nie było opcji wyboru napisów (jest to wyszydzone w AC2)! Dziwne, nie mniej jednak AC1 jest przykładem na to, że warto robić dubbing do gier. W AC2 do wyboru jest już jedynie podkład włoski i angielski z włoskimi akcentami…

Ocena. Assasin’s Creed 1 to świetna gra, a liczba kolejnych gier z tej serii tylko pokazuje, że jej ukazanie się było strzałem w dziesiątkę. Radość z gry odbiera jedynie powtarzalność zadań, a także kilka bezsensownych rzeczy (wspomniane dobry/zły asasyn czy to, że mapy z dochodzenia nie są nanoszone na główną mapę, a przełączanie się pomiędzy ekranami trwa najzwyczajniej za długo). Cliffhanger na końcu gry był także niespodziewany i nieco rozczarowujący, choć na szczęście został wznowiony w drugiej części gry. Mimo to, kto nie grał, niech nadrabia zaległości tak szybko jak ja, bo łatwo można się wciągnąć a później już idzie z górki : ) . Nota: 5-/5.

(*) Dodatek. Ta notka została napisana ponad miesiąc temu i leżała w oczekiwaniu na kilka poprawek. W międzyczasie ograłem AC2,Brotherhood, Revelations, liznąłem AC3 (a właściwie AC3 Remastered, bo miałem <20 FPS, a na remasterze już mam te 20 FPS ) oraz Rogue w oczekiwaniu na instalację AC3. Skok pomiędzy AC1 i AC2 jest ogromny. To zupełnie inne podejście do gry, prawdziwie otwarty świat, sensowne zadania poboczne i bohater z historią. Po zagraniu w AC2 ciężko będzie wrócić do poprzednika dlatego koniecznie trzeba zagrać w chronologicznej kolejności. Zresztą, jest to wymagane do zrozumienia historii Desmonda – kiedyś próbowałem zagrać w AC2 z pominięciem AC1, bo tej części nie miałem i kompletnie nie czułem rytmu gry, wręcz trochę mnie zniechęciła. Załatwiłem sobie jednak AC1 i dalej już poszło, a efektem tego jest ten wpis .

Wyłącz to światło! I inne mity o rachunku za prąd cz. 3
3

To już trzecia część cyklu o tematyce zużycia energii. W poprzedniej pokazałem, że dzieci mają prawo długo siedzieć przy komputerze, bo zużywa on „śladowe ilości energii”. Co ciekawe, podobne dane pojawiły się na znanym blogu Jak Oszczędzać Pieniądze, a źródłem danych jest Agencji Rynku Energii S.A., czyli nazwa zobowiązująca (?). Wszyscy zgodnie ten fakt wyśmialiśmy, jednak samo gadanie to za mało – trzeba to udowodnić. Skąd mamy wiedzieć, co zużywa u nas w domu najwięcej?

Producent (nie)prawdę powie
Najłatwiej będzie zapytać o to producenta. W instrukcji obsługi, na stronie internetowej albo na nalepce do sprzętu powinna być informacja o zużyciu energii i pozostałych mediów (np. wody w przypadku pralek czy zmywarek). Należy pamiętać, że liczba ta jest tak samo wiarygodna, jak spalenie 5l/100 km w każdym samochodzie osobowym z silnikiem spalinowym – do osiągnięcia, ale przy bardzo specyficznych warunkach.

Dla przykładu, producent poniżej twierdzi, że zmywarka zużywa 211 KWh rocznie. Aby tę liczbę uzyskać, musielibyśmy uruchamiać w ciągu roku zmywarkę w określonych odstępach i na ustawionych poziomach mycia. Im bardziej nasze upodobanie do korzystania ze zmywarki będzie od zakładanego różnić, tym bardziej będzie nasz wynik inny. Dlatego wynik producenta traktujmy bardziej jak szacowany wynik, aniżeli fragment z świętej księgi .

Skoro mowa o „sztuczkach producenta”, zahaczmy przy okazji o jeszcze ciekawą sprawę – tryb „eco”, który pojawia się w pralkach, zmywarkach i pozostałych urządzeniach. Wiadomo, dzisiaj wszyscy chcemy być „eco”, na zasadzie „bo tak”, więc fajnie i pralkę zrobić „eco”. Na pokrętle wyboru trybu prania, obok trybów szybkich czy 60 stopni, zawsze jest tryb „eco”. Można pomyśleć, że wybierając „eco” stajemy się z automatu fajni, a przy okazji przyjaźni dla środowiska. Wystarczy jednak rzut oka na instrukcję z trybami pracy, a możemy zobaczyć coś takiego:

Różnica między trybem „eco”, a „normal” jest widoczna w czasie pracy oraz zużyciu energii w jednym cyklu. Widzimy, że w trybie „eco” pralka działa o godzinę dłużej, a zużywa w zamian 0,07 KWh (70 Wh) mniej energii. Zużycie wody jest na tym samym poziomie. Czyli coś nazywa się „eco” nie dlatego, że zużywa naprawdę dużo mniej prądu i wody, tylko dlatego, że na tle pozostałych trybów zużywa najmniej, nawet jeśli różnice są właściwie niewidoczne. Weźcie to pod uwagę, jeśli następny raz staniecie przed dylematem, czy wybrać „eco”.

Skąd czerpać dane?
W przypadku samochodów wszyscy wiemy, że 5l/100km jest wynikiem właściwie nieosiągalnym. Wynik ten łatwo oczywiście podważyć, kontrolując wskazania komputera pokładowego (ale uwaga, i ten może kłamać) albo po prostu liczyć, ile litrów paliwa tankujemy do baku i zderzyć to z przejechaną drogą. Podobnie ze sprzętem elektrycznym.

Najprostszym i najmniej dokładnym sposobem (pojedynczego) pomiaru jest licznik energii elektrycznej, który mamy zamontowany w domu. Może to być taki starszego typu, analogowy, raczej już wycofany

Albo nowy, cyfrowy

Licznika nie ma co się bać! Nie kopie, zepsuć w nim nie ma co (chyba, że zaczniemy zabawę w inżyniera i otwieramy skrzynkę), także śmiało, przypatrzmy się, czy może nam coś ciekawego powiedzieć.

Liczba wskazywana przez licznik wskazuje na sumaryczne zużycie energii elektrycznej w jednostce KWh. Spiszmy liczbę dziś o godzinie 20:00 i wróćmy do licznika jutro o tym samym czasie – pokaże nam przyrost, czyli  ile zużyliśmy prądu w ciągu dnia. Powtórzmy to ćwiczenie przez 7 dni, a będziemy wiedzieć ile zużyliśmy przez cały tydzień, a stąd łatwo oszacować, ile prądu zużyjemy np. przez miesiąc.

Oprócz tego, w licznikach analogowych poprzez to „jeżdżące kółeczko”, a w cyfrowych poprzez migające diody możemy zobaczyć, czy w danej chwili mamy niskie czy wysokie zużycie. Spróbujcie wyłączyć jak najwięcej sprzętów, a dioda będzie migać rzadko. Włączcie wszystko na czele z czajnikiem, a dioda będzie migać bardzo szybko, może nawet światłem ciągłym.

Jak w takim razie oszacować, ile rzeczywiście zużywa wspomniana pralka? W wersji ekstremalnej musielibyśmy wyłączyć wszystkie sprzęty elektryczne w domu, zanotować stan licznika, włączyć tylko pralkę i następnie odczytać wynik. Licznik musiałby mieć jednak dokładność większą niż pełne kilowatogodziny, żeby zobaczyć watogodziny.

Jedyną sensowną opcją jest zakup miernika zużycia energii tzw. watomierz. Ja mam taki, kupiłem kilka lat temu za ok. 40 zł.

Na pewno nie kupujemy tego urządzenia z myślą o oszczędzaniu – żeby te 40 zł odzyskać, trzeba się będzie trochę wysilić także kupujemy bardziej z myślą, że będziemy bardziej świadomi jako użytkownicy i płatnicy energii elektrycznej.

Użycie watomierza jest proste – wkładamy do gniazdka, a następnie podpinamy wybrany sprzęt do miernika. Wszystko, co idzie od gniazdka do sprzętu, przechodzi przez miernik, który zbiera dane. Model, który mam należy do prostszych, gdyż ma (tylko) 4 funkcje – pokazuje napięcie, zużycie energii chwilowe, zużycie energii sumaryczne od ostatniego resetu oraz koszt sumaryczny prądu (po wprowadzeniu kosztu za 1 KWh). Bardziej zaawansowane mierniki mają dodatkowe funkcje, a nawet możliwość parowania ze smartfonem w celu rysowania wykresów, także masochiści też mają w czym wybierać .

Tak wykonany pomiar jest dokładny i powtarzalny, więc przy jego pomocy bardzo łatwo oszacować zużycie sprzętu elektrycznego nawet w ciągu całego roku. No i mamy argument, by żona odczepiła się w końcu od naszego akwarium

Podsumowując. Instrukcja obsługi to pierwsze źródło informacji o zużyciu prądu przez urządzenia elektryczne, ale informacja zawarta może nie być dokładna. Warto rozważyć (nie, bym zachęcał! – to nie lokowanie produktu) zakup watomierza, aby poznać rzeczywisty pobór prądu. Z kolei licznik energii elektrycznej nie kopie i warto na niego spoglądać szczególnie, że będzie omawiany w kolejnej części artykułu!